09-15-2015, 07:45 PM
Opowiadanie konkursowe napisane 5 dni przed terminem ;D
Wydano je kilka miesięcy temu w zbiorze opowiadań, więc myślę, że nic się nie stanie, jeśli je tutaj zamieszczę xD
Nie cierpię romansów, ale nie mam oporów przed ich pisaniem hehe
Wydano je kilka miesięcy temu w zbiorze opowiadań, więc myślę, że nic się nie stanie, jeśli je tutaj zamieszczę xD
Nie cierpię romansów, ale nie mam oporów przed ich pisaniem hehe
Show Content
Spoiler„Miłosny świadek”
Epoka wiktoriańska. Czasy wielkich zmian i nowości w angielskim królestwie, jak również okres zakazanej miłości, której padłam ofiarą. Gdyby ktoś powiedział mi, że zakocham się w młodym arystokracie z dobrego domu, wyśmiałabym go. Niezrozumiałe są ścieżki boże.
Tegoroczne lato zapowiadało się na upalne, choć dzień, w którym moje życie zaczęło się zmieniać, był deszczowy, lecz zarazem ciepły. Pogoda nie była w stanie powstrzymać mnie od rozpoczęcia nowej pracy, do której byłam zmuszona dojść pieszo. Walcząc z deszczem przysłaniającym widok i błotem po kostki, nareszcie ujrzałam cel mojej podróży. Dach trzypiętrowej rezydencji zamajaczył pośród wysokich, rozłożystych drzew. Zwolniłam, lecz nie dane mi było podziwianie cudów architektury, gdy nagle dźwięk szumiącego deszczu został zakłócony dudniącym odgłosem kopyt zbliżającego się konia. Nim zdążyłam zareagować, zwierzę przebiegło, rozpryskując mętną wodę z kałuży, przy której niefortunnie przystanęłam. Zaabsorbowana błotem na moim płaszczu i sukience, nie przyjrzałam się jeźdźcowi dosiadającego czarnego konia. Cylinder i rozwiane poły płaszcza wnet zniknęły za zakrętem. Otrzepując płaszcz, wymamrotałam wiązankę przekleństw, co normalnie damie nie przystoi, ale ja nie byłam damą. Bezowocnie zostawiłam brudne poły peleryny. Na powrót chwytając mokrą walizkę, mocniej zaciągnęłam kaptur na twarz i kontynuowałam zmagania z deszczem. Już wkrótce miałam stać się pokojówką pełniącą służbę w dostojnej posiadłości rodziny Sinnett’ów.
- Matko Przenajświętsza! – starsza kobieta widząc mnie, złożyła ręce jak do modlitwy. – Wygląda panienka jakby dopiero co wyszła z jeziora. – Brązowe oczy zamigotały z niedowierzania. – I przejść całą drogę na piechotę? Na przechadzki w taką pogodę panience zebrało się? Nie do pomyślenia, Lillien! Pomóż z płaszczem. – Młoda dziewczyna zwana Lillien pospieszyła mi z pomocą. Zajęłam się rozwiązaniem peleryny, a następnie rozpinaniem nasiąkniętego deszczem płaszcza.
- Musisz być odważna, skoro przeszłaś taki kawał sama. Wiele się teraz słyszy o zaginięciach młodych kobiet. Mam na imię Lillien, miło mi poznać nową pokojówkę – z uprzejmym uśmiechem pomogła mi zdjąć ciężkie nakrycie.
- Jestem Sophie i dziękuję za pomoc.
- Powieszę go w suszarni – oznajmiła, wychodząc z płaszczem przewieszonym przez ramię.
Starsza kobieta zwróciła się do mnie:
- Niech panienka ogrzeje się trochę przy piecu, tego by tylko brakowało, żeby zachorowała przed pierwszym dniem pracy – poprowadziła mnie do źródła ciepła i podsunęła chwiejący się stołek, na którym usiadłam. – Lepiej panienka trafić nie mogła, właśnie kończę gotować obiad. Wiedziała kiedy przyjść. No, niech siada, a ja zupę sprawdzę. Jarzynową, panienka lubi? – Przyjemny zapach rozszedł się po niewielkiej kuchni, kiedy kobieta podniósłszy pokrywkę, zamieszała w garnku drewnianą łyżką.
- To moja ulubiona, dziękuję za tak miłe powitanie – rzekłam z uśmiechem, przysuwając ręce bliżej do ognia. – Szczerze mówiąc, trochę się bałam tego, jak przyjmą mnie tutaj. I proszę, niech pani mówi mi po imieniu. Będę czuła się swobodniej.
- Skoro panienka tak woli. Dobrze, Sophie. Zupa już gotowa, ale zanim cię nakarmimy, podam coś na rozgrzanie. Lillien, bądź tak miła i przynieś miksturę.
Dziewczyna najwyraźniej wiedząc, co dokładnie kobieta ma na myśli, wyszła z kuchni, uprzednio sprawdzając, czy na korytarzu jest pusto i bezpiecznie. Minęła dosłownie chwila, gdy Lillien powróciła, chowając skrzętnie coś zawinięte w biały fartuszek. Butelka z połyskującym miedzianym płynem wylądowała w rękach starszej kobiety. Kucharka odkręciła butelkę i przelała odrobinę płynu do szklanki. Tajemniczą miksturą okazał się alkohol.
- Czy to… whisky? – zapytałam, wąchając zawartość. Nie pachniało przekonująco.
- No, a teraz pij – rzekła kobieta jak gdyby nigdy nic. – ogrzewa ciało i duszę. To ledwo łyczek. Nawet nie zauważą, że coś ubyło, więc pij śmiało – zadowolona wręczyła butelkę Lillien, by ta odniosła miksturę na miejsce. Nie do końca przekonana, uniosłam szklankę do ust i wypiłam gorzki płyn. Faktycznie. Prawie natychmiastowo poczułam przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Skrzywiłam się, czując posmak whisky w ustach.
- I po bólu – uradowała się kobieta. – Zgaduję, że to był pierwszy raz, kiedy piłaś ten alkohol? Ja też, gdy przybyłam do posiadłości Sinnett’ów, spróbowałam whisky po raz pierwszy. Niestety, dla nas to zbyt droga przyjemność. Nie bez powodu mówią o whisky jak o napoju bogaczy – zaśmiała się. Postawiła talerz z parującą zupą na wypolerowanym drewnianym stole – a teraz zapraszam do stołu.
- Margareth! Panicz właśnie przyjechał. – oznajmiła Lillien, wracając z piwnicy. Długie włosy spięte w kasztanowy kok miejscami powyłaziły, jakby dziewczyna biegła. Kobieta ciężko westchnęła.
- Ach, ci młodzi ludzie. Następny, który prosi się o przeziębienie. Postaw czajnik na piecu, a ja przygotuję miód i cytrynę. Obie kobiety zaczęły krzątać się w kuchni, a ja po krótkiej obserwacji postanowiłam zapytać się o tajemniczego człowieka.
- Idąc tutaj, widziałam mężczyznę na czarnym koniu. Nie omieszkał ochlapać mnie wodą z kałuży, po czym bez słowa odjechał.
- Zapewne to Heban, koń panicza Leona. Panicz nie jest zbyt uprzejmy, dlatego lepiej nie wchodzić mu w drogę – dodała.
Opuściłam swoje ciepłe miejsce i usiadłam przy stole.
- Pachnie wspaniale i pewnie równie dobrze smakuje – odparłam grzecznie, chwytając łyżkę.
- Patrz, Lillien, jaka miła dziewczyna nam się trafiła! Lubię uprzejmych ludzi. Masz ochotę na herbatę? – zapytała, stawiając przede mną talerzyk z kilkoma starannie ukrojonymi kromkami ciepłego, świeżo upieczonego chleba.
- Jeśli będzie pani tak miła.
- Przez tą „panią” czuję się staro. Mów mi Margareth.
Spędziłam miłe popołudnie w towarzystwie Lillien i Margareth, a potem samej Lillien, która zaprowadziła mnie do suteren, gdzie mieściły się sypialnie służby. Pokazała mi należący do niej pokój, w którym mieściły się dwa łóżka. W tym jedno dla mnie. Jak się okazało, służba spała dwójkami, co mi wcale nie przeszkadzało. Cieszyłam się, że od teraz będę mieszkać z Lillien. Dostałam mój własny strój, jaki posiadały pokojówki w rezydencji. Poznałam wielu miłych i uprzejmych dla mnie ludzi. Ten dzień zapowiadał się na udany, lecz spotkanie go wszystko zmieniło.
Lillien oprowadzała mnie po rezydencji, podczas gdy rodzina spędzała czas w jadalni, posilając się daniami przygotowanymi przez Margareth. Kierowałyśmy się w stronę biblioteki, którą bardzo chciałam zobaczyć. Rzuciłam się do drzwi, by jak najszybciej nacieszyć oczy wyszukanymi zbiorami książek, kiedy nagle wpadłam na młodego mężczyznę. Z wcześniejszego opisu Lillien domyśliłam się, że to panicz, z niechęcią przyznając, że był przystojny. Leon odgarnął z czoła schludne hebanowe jak jego koń włosy i wyniośle spojrzał na nas brązowymi oczami, z których biła odraza i niechęć. Bez słowa wyminął mnie. Zacisnęłam pięści.
- Nie masz nawet zamiaru przeprosić? – Lillien pisnęła, a mężczyzna przystanął.
- Czyżbyś mówiła do mnie, pokojówko? Śmiem twierdzić, że umknęło ci słowo „panicz”- oznajmił beznamiętnym tonem, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
- Och, panicz raczy wybaczyć moje biedne, niewyszukane słownictwo – odpowiedziałam wzgardliwie. – Śmiem twierdzić, że dzisiaj po południu pański koń ochlapał mnie.
- Nie odpowiadam za czyny mojego konia, a teraz przepraszam, ale nie mam czasu ani ochoty na rozmowę z kimś poniżej mojego poziomu.
Nim zdążył odwrócić się i odejść, pokonałam szybko dzielącą nas odległość i z poirytowaniem wymierzyłam mu policzek. Biedna Lillien, myślałam, że za chwilę zemdleje. Biała jak marmurowa figura, o którą się podpierała.
- Niech panicz, nawet nie śmie tak mówić. Jest panicz takim samym człowiekiem jak ja, jedynie trochę lepiej ubranym, ale to nie zmienia faktu, że może panicz mówić wszystko na co ma ochotę. Widzę, że zwierzę jest takie samo jak jego właściciel, czyli niewychowany, wredny, zarozumiały, bezczelny i nieludzki.
Leon najwyraźniej zaskoczył fakt, że zamiast prosić o wybaczenie, biję syna swojego pracodawcy. Zdradzały to jego oczy. Zimne nabrały teraz głębokiego wyrazu. Wraz ze skończeniem mojego wywodu, zapadła cisza. Panicz z zaczerwienionym policzkiem postanowił ulotnić się, jak było do przewidzenia, bez słowa.
- To jeszcze nie koniec – wymamrotałam do siebie, obserwując oddalające się plecy Leona. – Czas na książki – dodałam głośniej, odwracając się do Lillien, która trzymając się za serce głośno oddychała.
- To koniec, to koniec – powtarzała.
- Zgadzam się z tym, Lillien. Smutne, że dzieci są mądrzejsze i mają bardziej ludzkie odruchy aniżeli niejedni dorośli ludzie. Zepsuł mi całą radość z oglądania książek – wymamrotałam. Na zemstę nie musiałam długo czekać.
* * *
- Patrz, czy nikt nie idzie - szepnęłam do Lillien stojącej u drzwi do spiżarni, a sama na palcach zbliżyłam się do kredensu, na którym spoczywał duży i podłużny pakunek. Drżącymi dłońmi chwyciłam za końce lnianego sznurka i pociągnęłam. Linka poluźniła się i opadła. Mocno związany papier odwinął się, ukazując kawałek rybiego ogona. Rozwinęłam do końca szary papier, a dorsz spojrzał na mnie z wyrzutem, jakby wiedział co się święci. Wyjęłam z kieszeni fartuszka małą łyżeczkę uprzednio podwędzoną z kuchni i przyłożyłam do oka ryby. Ścisnęłam mocniej i ostrożnie wsunęłam uchwyt pod gałkę oczną, podważając ją z różnych stron. Niegdyś srebrzysta kulka wyskoczyła z rybiego oczodołu.
- Mam jedno! – poinformowałam Lillien.
- Pośpiesz się. Mam wrażenie, że ktoś zaraz nas nakryje. Nie chcę stracić pracy! – zajęczała.
Rozłożyłam na blacie białą serwetkę, również „pożyczoną”, a na niej umieściłam wydłubane oko. Przekręciłam nakrapiane cielsko ryby na drugą stronę, by mieć lepszy dostęp do kolejnego oka, po czym powtórzyłam całą operację. Odłożyłam łyżeczkę na bok, oko spoczęło na serwetce, a ja zajęłam się na powrót zapakowaniem dorsza. Odwróciłam rybę do pierwotnego stanu, zawinęłam w arkusze papieru i mocno zawiązałam sznureczki.
- Zabieram naszą niespodziankę i możemy iść – oznajmiłam, zawijając zdobycz w serwetkę i chowając ją do kieszeni. Opuściłyśmy chłodną spiżarnię tak szybko, jak weszłyśmy.
- Jesteś pewna, że to sernik? – zapytałam po raz setny Lillien.
- Tak, jestem pewna, i przestań tak pytać. Lepiej zajmij się herbatą – odpowiedziała z poirytowaniem dziewczyna.
Pieczołowicie pracowała nad naszą niespodzianką dla panicza. Położywszy na talerzyku kawałek sernikowego ciasta, zrobiła w spodnim biszkopcie otwór i wydrążyła trochę masy za pomocą nożyka. W gotowy otwór wsunęła rybie oczy i zalepiła dziurę wcześniej wydłubanym serem, a resztę zakamuflowała kawałkiem biszkoptu. Gotowe ciasto przełożyła na czysty talerzyk.
- Skończyłam! – zawołała uradowana – a ty? Przygotowałaś sól?
- Wszystko zwarte i gotowe do wydania – oznajmiłam, stawiając na srebrnej tacy cukiernicę z solą obok imbryka i pustej filiżanki. Chwyciłam tacę.
- Gotowa?
- Jak najbardziej – uśmiechnęła się Lillien, stawiając talerz z sernikiem na tacy, biorąc ją ode mnie. Odwróciła się wyprostowana i wyszła.
Czekając na jej powrót, wyjęłam srebrne sztućce z kredensu, wzięłam czystą szmatkę i usiadłszy przy długim, wysłużonym stole, zaczęłam polerować łyżeczkę do herbaty. Po kilku pociągnięciach szmatką nagle przestałam polerować, wpatrując się w błyszczące miejsce. Przypomniało mi się narzędzie zbrodni pozostawione na kredensie w spiżarni. Odłożyłam przedmioty na stół i w pośpiechu ruszyłam do chłodni. Jak mogłam o niej zapomnieć?! Z sercem w gardle, nerwowo oglądałam się za siebie, modląc się w duchu, by na nikogo nie wpaść. Nareszcie. Drżącą ręką pchnęłam drzwi spiżarni, po czym weszłam zaniepokojona. Od razu ruszyłam w stronę kredensu, wyszukując wzrokiem nikłego błysku srebrnej łyżeczki. Jest! Z bijącym sercem wyciągnęłam rękę i chwyciłam ten mały przedmiot. Prędko schowałam go do kieszeni i odwróciłam się w stronę wyjścia. Stanęłam jak wryta. Wciągnęłam powietrze i krzyknęłam.
- O Boże, Lillien! Nie strasz mnie tak.. – przycisnęłam rękę do piersi, chroniąc serce przed wyskoczeniem. Lillien jak gdyby nigdy nic stała sobie w drzwiach. Ciemna postać na tle nikłego światła. Wyglądała jak zjawa.
- Przepraszam, nie miałam zamiaru. Nie zastałam cię w kuchni, więc postanowiłam sprawdzić, czy poszłaś do spiżarni.
- Zapomniałam o łyżeczce. Musiałam ją natychmiast odzyskać. Na nasze wielkie szczęście jeszcze tam była.
Czułam delikatny ciężar w kieszeni.
- Lepiej stąd chodźmy.
Bez żadnych przeszkód wróciłyśmy do przykuchennego pomieszczenia z dębowym stołem, na którym ułożone sztućce czekały na dalszy zabieg. Usiadłam, biorąc porzuconą niedbale szmatkę i łyżeczkę.
- A teraz opowiadaj. Pilnowałaś go, prawda? – niecierpliwie czekałam na odpowiedź Lillien, która wyciągnęła z szuflady drugą szmatkę i usiadła naprzeciwko mnie. Nie była podekscytowana jak przed wyjściem, co mnie zaskoczyło.
- Tak. Czekałam, aż znajdzie oczy – oznajmiła bez entuzjazmu. - Herbatę też pił. Wypił całą.
Przestałam polerować. Spojrzałam na Lillien. Nie takiej reakcji oczekiwałam.
- Poczekaj – podniosłam rękę – czy możesz powtórzyć? Wypił posoloną herbatę?
- No, tak. Wyraźnie to widziałam, jak teraz widzę ciebie. Najpierw upił łyk z filiżanki i zakrztusił się. Potem zaczął jeść ciasto, a gdy znalazł oczy, śmiał się radośnie i wypił herbatę do końca. Ciasto też zjadł. Przeraziłam się, że może jest chory na umyśle.
Wstałam oburzona.
- Śmiał się? Nie takiej reakcji oczekiwałam. Powinien być wściekły, zrzucić filiżankę ze stołu, by ta rozbiła się na podłodze! Co z nim jest nie tak? A tak się starałyśmy – opadłam zrezygnowana na ławę.
- To był radosny śmiech. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby panicz śmiał się.
- Moja zemsta obróciła się przeciwko mnie. Skończmy te sztućce, zanim przyjdą goście.
Rodzina, jak to przypadało w niedzielę, spodziewała się wizyty bogatej dziedziczki jednej z najlepszych francuskich winiarń. Panna Campbell, bo takie nosiła nazwisko, przyjechała jak zwykle punktualnie. Odziana w swoją najlepszą suknię uszytą przez paryskiego krawca, wdzięcznie wyszła z powozu w drogich pantofelkach z jedwabnymi kokardkami na czubkach. Z blond koku upiętego na jej głowie opadały grube loki, podkreślając kolor sukni, bladoróżowej jak różany bukiet stojący w holu. Niebieskie oczy dziewczyny zamigotały radośnie, gdy witała się z paniczem Leonem. Ośmieliłam się pomyśleć, że muszą być ze sobą blisko, bo do końca wieczoru nie odstawała od panicza na krok.
- Czy ona jest Francuzką? – zapytałam Lillien, gdy po przywitaniu gościa wszyscy wracali pośpiesznie, by zająć się przygotowywaniem kolacji.
- W połowie. Jej ojciec, Anglik, ożenił się z francuską kobietą. Teraz mieszkają w Paryżu, a panienka Josephine obecnie zamieszkuje w angielskiej rezydencji, w pobliskim mieście, w Fallswain. A teraz opowiem ci o czymś znacznie ciekawszym – zakończyła temat gościa z tajemniczym uśmiechem.
* * *
- Auć! – cicho syknęłam, gdy jakaś niesforna gałąź zadrapała mnie w szyję. Czując lekkie pieczenie, nieprzerwanie brnęłam przez ten zalesiony i zakrzaczony teren posiadłości. Modląc się w duchu, by nagle nie zahaczyć nogą o wystający korzeń i nie runąć na nos.
- Gdzie jest ten cmentarz, o którym mówiłaś, Lillien? – wyszeptałam, nie oczekując odpowiedzi. Lillien zapewne teraz smacznie sobie spała, gdy ja w ciemną, nieprzeniknioną noc szukałam duchów.
Słyszałam, że nieopodal rezydencji wśród tych wysokich drzew leży mały zapuszczony cmentarzyk. Spoczywa na nim pierwszy z rodu X ze swoją żoną, którą podobno zabił z zazdrości. Niespełna rozumu, powiesił się na dębie przed domem, z rozpaczy i złości, że nie może znaleźć kochanka swej żony. Teraz, błąkając się po lesie, czeka, na jego przybycie na grób kochanki.
Zaintrygowana, czując dreszcz emocji, szłam dalej, natrafiając na polanę.
Blask księżyca oświetlał nie tylko kamienną, zmurszałą fontannę, po której kaskadami wiły się pnącza zielonego bluszczu. Przy fontannie stał mężczyzna, który bezczelnie mnie potraktował, a dla którego przygotowałam przekąskę z rybimi oczami. Był odwrócony tyłem, jedną ręką opierał się o kamiennie ocembrowanie, a drugą zanurzył w wodzie. Ciszę przerywał delikatny plusk wody wprawianej w ruch przez palce panicza. Nie wiedziałam, jak przerwać tę ciszę, jak zaalarmować o mojej obecności. Problem zniknął tak szybko, jak się pojawił.
- Przyszła panienka, aby uderzyć mnie w drugi policzek?
Drgnęłam. Oczy Leona zabłyszczały, gdy odwrócił się, by na mnie spojrzeć. Oparł się o fontannę, a ręce skrzyżował na piersiach. Eleganckie czarne spodnie i jedwabna biała koszula rozpięta z trzema guzikami. Strój tak bardzo nie pasujący do tego zapomnianego i opuszczonego miejsca. Do otaczającego nas krajobrazu.
- Lillien…. moja przyjaciółka powiedziała mi, że gdzieś tutaj znajduje się opuszczony cmentarz, na którym straszy. Nie wspominała nic, że jest nawiedzany przez żywego człowieka.
- Czy to ta sama przyjaciółka, która przyniosła mi dzisiaj dość… wyszukany deser?
Skojarzył fakty. Za szybko. Miałam wrażenie, że uśmiechnął się. Milczałam.
- Grób jest niedaleko, jeśli chcesz, zaprowadzę cię. Jest tam dość niewygodna, kamienna ławka, na której można usiąść.
- Jeśli dla panicza to nie problem, byłabym wdzięczna.
- W takim razie chodźmy. Uważaj pod nogi, łatwo tutaj o jakiś uraz – oznajmił, idąc przodem.
Po krótkiej chwili doszliśmy na miejsce. Ledwo widoczne nagrobki spod bluszczu i chwastów podupadały. Musiały być bardzo stare. Leon milcząc usiadł na ławce, wpatrując się w półksiężyc otoczony pobłyskującym milionem gwiazd na niebie. Stałam wpatrując się w jego oblicze. Jego na co dzień nieprzenikniona twarz jaśniała smutkiem i tęsknotą.
- Usiądź.
Głos panicza wydarł mnie z rozmyślań za czymże może tęsknić ten dobrze urodzony mężczyzna, który nie zaznaje głodu i niewygody. Usiadłam, a Leon zwrócił się do mnie.
- Byłoby to nietaktem z mojej strony, gdybym poprosił, abyś opowiedziała mi o swoim życiu?
- Dlaczego panicz chce znać szczegóły mojego niezbyt interesującego życia?
Panicz przez chwilę milczał, wpatrując się w największy nagrobek. Westchnął i zaczął opowiadać.
Rybie oczy, to był twój pomysł? Jeszcze nigdy nie dostałem równie niezwykłej niespodzianki – zaśmiał się. Nikt nie traktuje mnie jak normalnej osoby. Wszyscy widzą mnie jako przyszłego następcę rodziny. Dla nich liczą się status i majątek. Obchodzą się ze mną, jakbym był ze szkła, jakby najmniejsze słowo miało mnie zranić. Czuję się tutaj jak w klatce, nie mogąc z niej uciec. Zawsze tęskniłem za beztroskim życiem bez służby, wielkiego domu, jedynie rodziną i małym domem na wsi. Chciałbym poznać osobę, która jako jedyna potraktowała mnie jak człowieka, a nie jak arystokratę. To może zabrzmieć dziwnie i samolubnie, ale cieszę się, kiedy panienka mnie uderzyła. Jeszcze nikt nie odważył się nawet na dotknięcie mnie.
Leon, którego poznałam, a ten panicz różnili się. Wydawali się dwiema różnymi osobami. Poczułam ukłucie wstydu, gdy spoglądałam na tę nieszczęśliwą postać.
- Przepraszam, że panicza uderzyłam. Poniosło mnie. Nie mam nic na swoją obronę.
- Nie przepraszaj.
Podniosłam głowę, a serce zabiło mocniej. Leon spoglądał na mnie wesołymi oczami, a na jego twarzy gościł uśmiech. To ten uśmiech, który zapamiętałam do końca mych dni.
Rozmawialiśmy jeszcze długi czas. Opowiadałam mu o jedynej rodzinie, mamie, która czekała w naszym małym domku, o latach spędzonych na zabawie, nauce, pracy w najlepszej cukierni w mieście. O Lillien. Panicz również opowiadał o swym życiu, jakie spędził w renomowanych prywatnych szkołach i codzienności w rezydencji.
Zafascynowana rozmową, nie spostrzegłam nawet, jak niebo jaśniało.
- O nie, wkrótce będzie świtać, a muszę zdążyć, zanim wszyscy się obudzą! Przepraszam – pospiesznie oznajmiłam i zerwałam się z ławki. Leon chwycił mnie za rękę. Spojrzałam na niego.
- Przyjdziesz jutro? Jeśli zgodzisz się, pokażę ci skrót do posiadłości. I mów mi Leon.
***
Spotykaliśmy się co tydzień. Spędzaliśmy całe godziny na rozmowach o przeszłości, teraźniejszości. Czasy przyszłe zostawiliśmy. Żyliśmy chwilą. Nikt nie wiedział o naszych nocnych rozmowach. Leon był wtedy zupełnie innym człowiekiem niż w posiadłości. Tutaj, na tej kamiennej ławce mógł zrzucić krępujące go łańcuchy, zapomnieć na chwilę o tym kim jest i poczuć wolność i radość. Z upływem czasu staliśmy sobie bliżsi. Słaliśmy ulotne uśmiechy, gdy nikogo nie było w pobliżu, nieśmiałe muśnięcia dłoni. Z utęsknieniem i niecierpliwością czekaliśmy na kolejne spotkania. Leon zawsze czekał na ławce, by powitać mnie ciepłym uśmiechem, a ja padałam mu w ramiona. Stało się. Oddałam mu swoje serce, a on zaakceptował je i odwzajemnił uczucie.
Księżyc w pełni jaśniał i rozświetlał naszą polankę jeszcze mocniej. Okryta ramionami ukochanego mężczyzny spoglądałam na niebo usłane gwiazdami. Cichy głosik szeptał, boleśnie kłując w serce. Świadomość, że te chwile nie będą trwać wiecznie, skończą się, była męcząca. Uczucie do niego przerastało smutek przyszłego rozstania. Odwróciłam wzrok od gwiezdnego nieba, wsunęłam dłoń w jego i splotłam palce. Leon wolną ręką uchwycił mój podbródek delikatnie zmuszając mnie do uniesienia głowy. Nie chciałam, by widział smutek w mych oczach ale poddałam się, spoglądając na jego pełen boleści uśmiech. Oczy zaszły mi mgłą, ukazując łzy, gdy powoli zbliżył twarz do mojej. Jego pocałunek wywołał mieszaninę smutku, radości, tęsknoty i najsilniejszej, miłości. Ścisnęłam mocniej dłoń, a on odwzajemnił gest. Łzy nie mogąc dłużej wytrzymać, popłynęły po policzku. Leon położył rękę na twarzy i z troską otarł łzy kciukiem.
- Żyjmy chwilą – powiedział.
Jedynie księżyc pozostał milczący. Wysoko, troskliwie okrywając nas swoim blaskiem, trwał, jako jedyny świadek naszej miłości. Czas romantycznych uniesień już wkrótce miał dobiec końca. Nasze lato skończyło się tak szybko, jak się zaczęło. Nasze losy przeplatały się ale nie łączyły. Pokojówka nie mogła wyjść za czystej krwi arystokratę.
- Nie! Nie zgadzam się! Nie zmusicie mnie do poślubienia jej. Nawet jej nie kocham! – zdesperowany Leon nie dawał za wygraną. Jego ojciec był nieustępliwy.
- Uczucie nie jest ważne. Już wszystko ustalone. Ślub odbędzie się za tydzień, w niedzielę. Wyjedziesz do Francji.
- Wolę zostać wydziedziczony. – Leon z hukiem wstał od stołu pozostawiając niedokończone śniadanie na talerzu. – Nigdy wam tego nie wybaczę – dodał, wychodząc z jadalni.
Wcześniej zaalarmowana przez rozchodzące plotki o rzekomych zaręczynach, stałam pod drzwiami i przysłuchiwałam się odbytej rozmowie. Leon wyszedł, a ja schowałam się za wielkim bukietem stojącym na kolumnie, przyglądając się jego twarzy spomiędzy kwiatów i liści. Panicz był zrozpaczony, ze złości zaciskając dłonie w pięści. Wiedziałam, że do tego dojdzie, byłam pewna. W chwili, w której zobaczyłam pierwszy raz Francuzkę, byłam pewna, że zostanie jej oddany. Usiadłam, tam gdzie stałam. Wmawiałam sobie, że pogodziłam się z tym, lecz łzy w oczach wiedziały lepiej. Podniosłam rękę z zamiarem otarcia ich wierzchem dłoni, gdy ktoś mnie uprzedził. Zobaczyłam twarz, tak przeze mnie umiłowaną. Nie dbając o to, że ktoś może nas zobaczyć, rzuciłam się Leon’owi na szyję.
- Tak jak księżyc i gwiazdy na niebie, wiecznie będą trwać, tak nigdy moja miłość nie wygaśnie – wyszeptał czułym głosem.
- Choć będziesz daleko za oceanem, stanę nad brzegiem i rzucę słowa na wiatr, by ten poniósł je do ciebie. Kocham cię.
* * *
Dzień ślubu nadszedł nieubłaganie. Ceremonia zaślubin zakończyła się. Cały dzień spędziłam w łóżku udając, że nie czuję się na tyle dobrze, by móc stać o własnych siłach. Gdy nadszedł późny wieczór, podekscytowana Lillien przyszła wręczając mi skrawek papieru. Czekam w tym miejscu. Kilka napisanych słów przyspieszyło bicie serca. Zerwałam się z łóżka i wybiegłam z sypialni.
Biegłam bez ustanku, jakby sama Śmierć mnie goniła. Czując szybsze bicie serca, zatrzymałam się u kresu drogi. Nie dając mi odetchnąć, Leon podszedł i klęknął przede mną unosząc kwiat, zerwany gdzieś nieopodal.
- Czy ty, Sophie, wyjdziesz za mnie? Będziesz ślubować mi miłość aż do śmierci, nawet gdy będę daleko za oceanem?
- A czy ty, Leonie, pragniesz zamknąć mnie w swym sercu, dzielić myśli i kochać póki śmierć nas nie rozłączy? – zapytałam klękając przed nim.
Wymieniliśmy uśmiechy i spojrzenia, po czym przypieczętowaliśmy nasz związek pocałunkiem.
***
Za oknem deszcz łagodnie bębnił w szybę, a ja siedziałam wpatrując się w krople oddając się wspomnieniom. To już pięć lat minęło od naszego ostatniego spotkania, gdy ślubowaliśmy sobie wieczną miłość. Z biegiem czasu uczucie do niego potęgowało się. Nie było chwili, bym nie pomyślała o tym mężczyźnie. Zasypiałam z nim w myślach i budziłam się witając nowy ranek. Wieczorami siedziałam przy oknie patrząc na księżyc z myślą, czy on w odległej Francji spogląda na ten sam księżyc. Mile i z utęsknieniem wspominałam jego uśmiechniętą twarz i czułe pocałunki. Mimo, że wyszłam za przyszłego właściciela dobrze prosperującej cukierni, mężczyznę, który od dawna o mnie zabiegał i którego nie kochałam. On wiedział o tym. Serce oddane dawno temu, było wierne w uczuciach. Od kiedy opuściłam posiadłość, nie dochodziły do mnie żadne informacje o Leonie, choć słyszałam, że zerwał kontakt z rodziną. Miałam nadzieję, że nie czuje się źle w obcym kraju. Zamknęłam oczy przywołując w myślach jego obraz.
- Mamo!
Wróciłam do rzeczywistości, gdy mały chłopiec wbiegł do salonu, radośnie wchodząc mi na kolana.
- Pobawisz się ze mną? – zapytał z nadzieją w oczach.
- A kochasz mamusię?
- Kocham mamusię najbardziej na świecie! – wykrzyknął z radosnymi oczami.
Uśmiechnęłam się, tuląc syna. Miał jego oczy.
Epoka wiktoriańska. Czasy wielkich zmian i nowości w angielskim królestwie, jak również okres zakazanej miłości, której padłam ofiarą. Gdyby ktoś powiedział mi, że zakocham się w młodym arystokracie z dobrego domu, wyśmiałabym go. Niezrozumiałe są ścieżki boże.
Tegoroczne lato zapowiadało się na upalne, choć dzień, w którym moje życie zaczęło się zmieniać, był deszczowy, lecz zarazem ciepły. Pogoda nie była w stanie powstrzymać mnie od rozpoczęcia nowej pracy, do której byłam zmuszona dojść pieszo. Walcząc z deszczem przysłaniającym widok i błotem po kostki, nareszcie ujrzałam cel mojej podróży. Dach trzypiętrowej rezydencji zamajaczył pośród wysokich, rozłożystych drzew. Zwolniłam, lecz nie dane mi było podziwianie cudów architektury, gdy nagle dźwięk szumiącego deszczu został zakłócony dudniącym odgłosem kopyt zbliżającego się konia. Nim zdążyłam zareagować, zwierzę przebiegło, rozpryskując mętną wodę z kałuży, przy której niefortunnie przystanęłam. Zaabsorbowana błotem na moim płaszczu i sukience, nie przyjrzałam się jeźdźcowi dosiadającego czarnego konia. Cylinder i rozwiane poły płaszcza wnet zniknęły za zakrętem. Otrzepując płaszcz, wymamrotałam wiązankę przekleństw, co normalnie damie nie przystoi, ale ja nie byłam damą. Bezowocnie zostawiłam brudne poły peleryny. Na powrót chwytając mokrą walizkę, mocniej zaciągnęłam kaptur na twarz i kontynuowałam zmagania z deszczem. Już wkrótce miałam stać się pokojówką pełniącą służbę w dostojnej posiadłości rodziny Sinnett’ów.
- Matko Przenajświętsza! – starsza kobieta widząc mnie, złożyła ręce jak do modlitwy. – Wygląda panienka jakby dopiero co wyszła z jeziora. – Brązowe oczy zamigotały z niedowierzania. – I przejść całą drogę na piechotę? Na przechadzki w taką pogodę panience zebrało się? Nie do pomyślenia, Lillien! Pomóż z płaszczem. – Młoda dziewczyna zwana Lillien pospieszyła mi z pomocą. Zajęłam się rozwiązaniem peleryny, a następnie rozpinaniem nasiąkniętego deszczem płaszcza.
- Musisz być odważna, skoro przeszłaś taki kawał sama. Wiele się teraz słyszy o zaginięciach młodych kobiet. Mam na imię Lillien, miło mi poznać nową pokojówkę – z uprzejmym uśmiechem pomogła mi zdjąć ciężkie nakrycie.
- Jestem Sophie i dziękuję za pomoc.
- Powieszę go w suszarni – oznajmiła, wychodząc z płaszczem przewieszonym przez ramię.
Starsza kobieta zwróciła się do mnie:
- Niech panienka ogrzeje się trochę przy piecu, tego by tylko brakowało, żeby zachorowała przed pierwszym dniem pracy – poprowadziła mnie do źródła ciepła i podsunęła chwiejący się stołek, na którym usiadłam. – Lepiej panienka trafić nie mogła, właśnie kończę gotować obiad. Wiedziała kiedy przyjść. No, niech siada, a ja zupę sprawdzę. Jarzynową, panienka lubi? – Przyjemny zapach rozszedł się po niewielkiej kuchni, kiedy kobieta podniósłszy pokrywkę, zamieszała w garnku drewnianą łyżką.
- To moja ulubiona, dziękuję za tak miłe powitanie – rzekłam z uśmiechem, przysuwając ręce bliżej do ognia. – Szczerze mówiąc, trochę się bałam tego, jak przyjmą mnie tutaj. I proszę, niech pani mówi mi po imieniu. Będę czuła się swobodniej.
- Skoro panienka tak woli. Dobrze, Sophie. Zupa już gotowa, ale zanim cię nakarmimy, podam coś na rozgrzanie. Lillien, bądź tak miła i przynieś miksturę.
Dziewczyna najwyraźniej wiedząc, co dokładnie kobieta ma na myśli, wyszła z kuchni, uprzednio sprawdzając, czy na korytarzu jest pusto i bezpiecznie. Minęła dosłownie chwila, gdy Lillien powróciła, chowając skrzętnie coś zawinięte w biały fartuszek. Butelka z połyskującym miedzianym płynem wylądowała w rękach starszej kobiety. Kucharka odkręciła butelkę i przelała odrobinę płynu do szklanki. Tajemniczą miksturą okazał się alkohol.
- Czy to… whisky? – zapytałam, wąchając zawartość. Nie pachniało przekonująco.
- No, a teraz pij – rzekła kobieta jak gdyby nigdy nic. – ogrzewa ciało i duszę. To ledwo łyczek. Nawet nie zauważą, że coś ubyło, więc pij śmiało – zadowolona wręczyła butelkę Lillien, by ta odniosła miksturę na miejsce. Nie do końca przekonana, uniosłam szklankę do ust i wypiłam gorzki płyn. Faktycznie. Prawie natychmiastowo poczułam przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Skrzywiłam się, czując posmak whisky w ustach.
- I po bólu – uradowała się kobieta. – Zgaduję, że to był pierwszy raz, kiedy piłaś ten alkohol? Ja też, gdy przybyłam do posiadłości Sinnett’ów, spróbowałam whisky po raz pierwszy. Niestety, dla nas to zbyt droga przyjemność. Nie bez powodu mówią o whisky jak o napoju bogaczy – zaśmiała się. Postawiła talerz z parującą zupą na wypolerowanym drewnianym stole – a teraz zapraszam do stołu.
- Margareth! Panicz właśnie przyjechał. – oznajmiła Lillien, wracając z piwnicy. Długie włosy spięte w kasztanowy kok miejscami powyłaziły, jakby dziewczyna biegła. Kobieta ciężko westchnęła.
- Ach, ci młodzi ludzie. Następny, który prosi się o przeziębienie. Postaw czajnik na piecu, a ja przygotuję miód i cytrynę. Obie kobiety zaczęły krzątać się w kuchni, a ja po krótkiej obserwacji postanowiłam zapytać się o tajemniczego człowieka.
- Idąc tutaj, widziałam mężczyznę na czarnym koniu. Nie omieszkał ochlapać mnie wodą z kałuży, po czym bez słowa odjechał.
- Zapewne to Heban, koń panicza Leona. Panicz nie jest zbyt uprzejmy, dlatego lepiej nie wchodzić mu w drogę – dodała.
Opuściłam swoje ciepłe miejsce i usiadłam przy stole.
- Pachnie wspaniale i pewnie równie dobrze smakuje – odparłam grzecznie, chwytając łyżkę.
- Patrz, Lillien, jaka miła dziewczyna nam się trafiła! Lubię uprzejmych ludzi. Masz ochotę na herbatę? – zapytała, stawiając przede mną talerzyk z kilkoma starannie ukrojonymi kromkami ciepłego, świeżo upieczonego chleba.
- Jeśli będzie pani tak miła.
- Przez tą „panią” czuję się staro. Mów mi Margareth.
Spędziłam miłe popołudnie w towarzystwie Lillien i Margareth, a potem samej Lillien, która zaprowadziła mnie do suteren, gdzie mieściły się sypialnie służby. Pokazała mi należący do niej pokój, w którym mieściły się dwa łóżka. W tym jedno dla mnie. Jak się okazało, służba spała dwójkami, co mi wcale nie przeszkadzało. Cieszyłam się, że od teraz będę mieszkać z Lillien. Dostałam mój własny strój, jaki posiadały pokojówki w rezydencji. Poznałam wielu miłych i uprzejmych dla mnie ludzi. Ten dzień zapowiadał się na udany, lecz spotkanie go wszystko zmieniło.
Lillien oprowadzała mnie po rezydencji, podczas gdy rodzina spędzała czas w jadalni, posilając się daniami przygotowanymi przez Margareth. Kierowałyśmy się w stronę biblioteki, którą bardzo chciałam zobaczyć. Rzuciłam się do drzwi, by jak najszybciej nacieszyć oczy wyszukanymi zbiorami książek, kiedy nagle wpadłam na młodego mężczyznę. Z wcześniejszego opisu Lillien domyśliłam się, że to panicz, z niechęcią przyznając, że był przystojny. Leon odgarnął z czoła schludne hebanowe jak jego koń włosy i wyniośle spojrzał na nas brązowymi oczami, z których biła odraza i niechęć. Bez słowa wyminął mnie. Zacisnęłam pięści.
- Nie masz nawet zamiaru przeprosić? – Lillien pisnęła, a mężczyzna przystanął.
- Czyżbyś mówiła do mnie, pokojówko? Śmiem twierdzić, że umknęło ci słowo „panicz”- oznajmił beznamiętnym tonem, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
- Och, panicz raczy wybaczyć moje biedne, niewyszukane słownictwo – odpowiedziałam wzgardliwie. – Śmiem twierdzić, że dzisiaj po południu pański koń ochlapał mnie.
- Nie odpowiadam za czyny mojego konia, a teraz przepraszam, ale nie mam czasu ani ochoty na rozmowę z kimś poniżej mojego poziomu.
Nim zdążył odwrócić się i odejść, pokonałam szybko dzielącą nas odległość i z poirytowaniem wymierzyłam mu policzek. Biedna Lillien, myślałam, że za chwilę zemdleje. Biała jak marmurowa figura, o którą się podpierała.
- Niech panicz, nawet nie śmie tak mówić. Jest panicz takim samym człowiekiem jak ja, jedynie trochę lepiej ubranym, ale to nie zmienia faktu, że może panicz mówić wszystko na co ma ochotę. Widzę, że zwierzę jest takie samo jak jego właściciel, czyli niewychowany, wredny, zarozumiały, bezczelny i nieludzki.
Leon najwyraźniej zaskoczył fakt, że zamiast prosić o wybaczenie, biję syna swojego pracodawcy. Zdradzały to jego oczy. Zimne nabrały teraz głębokiego wyrazu. Wraz ze skończeniem mojego wywodu, zapadła cisza. Panicz z zaczerwienionym policzkiem postanowił ulotnić się, jak było do przewidzenia, bez słowa.
- To jeszcze nie koniec – wymamrotałam do siebie, obserwując oddalające się plecy Leona. – Czas na książki – dodałam głośniej, odwracając się do Lillien, która trzymając się za serce głośno oddychała.
- To koniec, to koniec – powtarzała.
- Zgadzam się z tym, Lillien. Smutne, że dzieci są mądrzejsze i mają bardziej ludzkie odruchy aniżeli niejedni dorośli ludzie. Zepsuł mi całą radość z oglądania książek – wymamrotałam. Na zemstę nie musiałam długo czekać.
* * *
- Patrz, czy nikt nie idzie - szepnęłam do Lillien stojącej u drzwi do spiżarni, a sama na palcach zbliżyłam się do kredensu, na którym spoczywał duży i podłużny pakunek. Drżącymi dłońmi chwyciłam za końce lnianego sznurka i pociągnęłam. Linka poluźniła się i opadła. Mocno związany papier odwinął się, ukazując kawałek rybiego ogona. Rozwinęłam do końca szary papier, a dorsz spojrzał na mnie z wyrzutem, jakby wiedział co się święci. Wyjęłam z kieszeni fartuszka małą łyżeczkę uprzednio podwędzoną z kuchni i przyłożyłam do oka ryby. Ścisnęłam mocniej i ostrożnie wsunęłam uchwyt pod gałkę oczną, podważając ją z różnych stron. Niegdyś srebrzysta kulka wyskoczyła z rybiego oczodołu.
- Mam jedno! – poinformowałam Lillien.
- Pośpiesz się. Mam wrażenie, że ktoś zaraz nas nakryje. Nie chcę stracić pracy! – zajęczała.
Rozłożyłam na blacie białą serwetkę, również „pożyczoną”, a na niej umieściłam wydłubane oko. Przekręciłam nakrapiane cielsko ryby na drugą stronę, by mieć lepszy dostęp do kolejnego oka, po czym powtórzyłam całą operację. Odłożyłam łyżeczkę na bok, oko spoczęło na serwetce, a ja zajęłam się na powrót zapakowaniem dorsza. Odwróciłam rybę do pierwotnego stanu, zawinęłam w arkusze papieru i mocno zawiązałam sznureczki.
- Zabieram naszą niespodziankę i możemy iść – oznajmiłam, zawijając zdobycz w serwetkę i chowając ją do kieszeni. Opuściłyśmy chłodną spiżarnię tak szybko, jak weszłyśmy.
- Jesteś pewna, że to sernik? – zapytałam po raz setny Lillien.
- Tak, jestem pewna, i przestań tak pytać. Lepiej zajmij się herbatą – odpowiedziała z poirytowaniem dziewczyna.
Pieczołowicie pracowała nad naszą niespodzianką dla panicza. Położywszy na talerzyku kawałek sernikowego ciasta, zrobiła w spodnim biszkopcie otwór i wydrążyła trochę masy za pomocą nożyka. W gotowy otwór wsunęła rybie oczy i zalepiła dziurę wcześniej wydłubanym serem, a resztę zakamuflowała kawałkiem biszkoptu. Gotowe ciasto przełożyła na czysty talerzyk.
- Skończyłam! – zawołała uradowana – a ty? Przygotowałaś sól?
- Wszystko zwarte i gotowe do wydania – oznajmiłam, stawiając na srebrnej tacy cukiernicę z solą obok imbryka i pustej filiżanki. Chwyciłam tacę.
- Gotowa?
- Jak najbardziej – uśmiechnęła się Lillien, stawiając talerz z sernikiem na tacy, biorąc ją ode mnie. Odwróciła się wyprostowana i wyszła.
Czekając na jej powrót, wyjęłam srebrne sztućce z kredensu, wzięłam czystą szmatkę i usiadłszy przy długim, wysłużonym stole, zaczęłam polerować łyżeczkę do herbaty. Po kilku pociągnięciach szmatką nagle przestałam polerować, wpatrując się w błyszczące miejsce. Przypomniało mi się narzędzie zbrodni pozostawione na kredensie w spiżarni. Odłożyłam przedmioty na stół i w pośpiechu ruszyłam do chłodni. Jak mogłam o niej zapomnieć?! Z sercem w gardle, nerwowo oglądałam się za siebie, modląc się w duchu, by na nikogo nie wpaść. Nareszcie. Drżącą ręką pchnęłam drzwi spiżarni, po czym weszłam zaniepokojona. Od razu ruszyłam w stronę kredensu, wyszukując wzrokiem nikłego błysku srebrnej łyżeczki. Jest! Z bijącym sercem wyciągnęłam rękę i chwyciłam ten mały przedmiot. Prędko schowałam go do kieszeni i odwróciłam się w stronę wyjścia. Stanęłam jak wryta. Wciągnęłam powietrze i krzyknęłam.
- O Boże, Lillien! Nie strasz mnie tak.. – przycisnęłam rękę do piersi, chroniąc serce przed wyskoczeniem. Lillien jak gdyby nigdy nic stała sobie w drzwiach. Ciemna postać na tle nikłego światła. Wyglądała jak zjawa.
- Przepraszam, nie miałam zamiaru. Nie zastałam cię w kuchni, więc postanowiłam sprawdzić, czy poszłaś do spiżarni.
- Zapomniałam o łyżeczce. Musiałam ją natychmiast odzyskać. Na nasze wielkie szczęście jeszcze tam była.
Czułam delikatny ciężar w kieszeni.
- Lepiej stąd chodźmy.
Bez żadnych przeszkód wróciłyśmy do przykuchennego pomieszczenia z dębowym stołem, na którym ułożone sztućce czekały na dalszy zabieg. Usiadłam, biorąc porzuconą niedbale szmatkę i łyżeczkę.
- A teraz opowiadaj. Pilnowałaś go, prawda? – niecierpliwie czekałam na odpowiedź Lillien, która wyciągnęła z szuflady drugą szmatkę i usiadła naprzeciwko mnie. Nie była podekscytowana jak przed wyjściem, co mnie zaskoczyło.
- Tak. Czekałam, aż znajdzie oczy – oznajmiła bez entuzjazmu. - Herbatę też pił. Wypił całą.
Przestałam polerować. Spojrzałam na Lillien. Nie takiej reakcji oczekiwałam.
- Poczekaj – podniosłam rękę – czy możesz powtórzyć? Wypił posoloną herbatę?
- No, tak. Wyraźnie to widziałam, jak teraz widzę ciebie. Najpierw upił łyk z filiżanki i zakrztusił się. Potem zaczął jeść ciasto, a gdy znalazł oczy, śmiał się radośnie i wypił herbatę do końca. Ciasto też zjadł. Przeraziłam się, że może jest chory na umyśle.
Wstałam oburzona.
- Śmiał się? Nie takiej reakcji oczekiwałam. Powinien być wściekły, zrzucić filiżankę ze stołu, by ta rozbiła się na podłodze! Co z nim jest nie tak? A tak się starałyśmy – opadłam zrezygnowana na ławę.
- To był radosny śmiech. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby panicz śmiał się.
- Moja zemsta obróciła się przeciwko mnie. Skończmy te sztućce, zanim przyjdą goście.
Rodzina, jak to przypadało w niedzielę, spodziewała się wizyty bogatej dziedziczki jednej z najlepszych francuskich winiarń. Panna Campbell, bo takie nosiła nazwisko, przyjechała jak zwykle punktualnie. Odziana w swoją najlepszą suknię uszytą przez paryskiego krawca, wdzięcznie wyszła z powozu w drogich pantofelkach z jedwabnymi kokardkami na czubkach. Z blond koku upiętego na jej głowie opadały grube loki, podkreślając kolor sukni, bladoróżowej jak różany bukiet stojący w holu. Niebieskie oczy dziewczyny zamigotały radośnie, gdy witała się z paniczem Leonem. Ośmieliłam się pomyśleć, że muszą być ze sobą blisko, bo do końca wieczoru nie odstawała od panicza na krok.
- Czy ona jest Francuzką? – zapytałam Lillien, gdy po przywitaniu gościa wszyscy wracali pośpiesznie, by zająć się przygotowywaniem kolacji.
- W połowie. Jej ojciec, Anglik, ożenił się z francuską kobietą. Teraz mieszkają w Paryżu, a panienka Josephine obecnie zamieszkuje w angielskiej rezydencji, w pobliskim mieście, w Fallswain. A teraz opowiem ci o czymś znacznie ciekawszym – zakończyła temat gościa z tajemniczym uśmiechem.
* * *
- Auć! – cicho syknęłam, gdy jakaś niesforna gałąź zadrapała mnie w szyję. Czując lekkie pieczenie, nieprzerwanie brnęłam przez ten zalesiony i zakrzaczony teren posiadłości. Modląc się w duchu, by nagle nie zahaczyć nogą o wystający korzeń i nie runąć na nos.
- Gdzie jest ten cmentarz, o którym mówiłaś, Lillien? – wyszeptałam, nie oczekując odpowiedzi. Lillien zapewne teraz smacznie sobie spała, gdy ja w ciemną, nieprzeniknioną noc szukałam duchów.
Słyszałam, że nieopodal rezydencji wśród tych wysokich drzew leży mały zapuszczony cmentarzyk. Spoczywa na nim pierwszy z rodu X ze swoją żoną, którą podobno zabił z zazdrości. Niespełna rozumu, powiesił się na dębie przed domem, z rozpaczy i złości, że nie może znaleźć kochanka swej żony. Teraz, błąkając się po lesie, czeka, na jego przybycie na grób kochanki.
Zaintrygowana, czując dreszcz emocji, szłam dalej, natrafiając na polanę.
Blask księżyca oświetlał nie tylko kamienną, zmurszałą fontannę, po której kaskadami wiły się pnącza zielonego bluszczu. Przy fontannie stał mężczyzna, który bezczelnie mnie potraktował, a dla którego przygotowałam przekąskę z rybimi oczami. Był odwrócony tyłem, jedną ręką opierał się o kamiennie ocembrowanie, a drugą zanurzył w wodzie. Ciszę przerywał delikatny plusk wody wprawianej w ruch przez palce panicza. Nie wiedziałam, jak przerwać tę ciszę, jak zaalarmować o mojej obecności. Problem zniknął tak szybko, jak się pojawił.
- Przyszła panienka, aby uderzyć mnie w drugi policzek?
Drgnęłam. Oczy Leona zabłyszczały, gdy odwrócił się, by na mnie spojrzeć. Oparł się o fontannę, a ręce skrzyżował na piersiach. Eleganckie czarne spodnie i jedwabna biała koszula rozpięta z trzema guzikami. Strój tak bardzo nie pasujący do tego zapomnianego i opuszczonego miejsca. Do otaczającego nas krajobrazu.
- Lillien…. moja przyjaciółka powiedziała mi, że gdzieś tutaj znajduje się opuszczony cmentarz, na którym straszy. Nie wspominała nic, że jest nawiedzany przez żywego człowieka.
- Czy to ta sama przyjaciółka, która przyniosła mi dzisiaj dość… wyszukany deser?
Skojarzył fakty. Za szybko. Miałam wrażenie, że uśmiechnął się. Milczałam.
- Grób jest niedaleko, jeśli chcesz, zaprowadzę cię. Jest tam dość niewygodna, kamienna ławka, na której można usiąść.
- Jeśli dla panicza to nie problem, byłabym wdzięczna.
- W takim razie chodźmy. Uważaj pod nogi, łatwo tutaj o jakiś uraz – oznajmił, idąc przodem.
Po krótkiej chwili doszliśmy na miejsce. Ledwo widoczne nagrobki spod bluszczu i chwastów podupadały. Musiały być bardzo stare. Leon milcząc usiadł na ławce, wpatrując się w półksiężyc otoczony pobłyskującym milionem gwiazd na niebie. Stałam wpatrując się w jego oblicze. Jego na co dzień nieprzenikniona twarz jaśniała smutkiem i tęsknotą.
- Usiądź.
Głos panicza wydarł mnie z rozmyślań za czymże może tęsknić ten dobrze urodzony mężczyzna, który nie zaznaje głodu i niewygody. Usiadłam, a Leon zwrócił się do mnie.
- Byłoby to nietaktem z mojej strony, gdybym poprosił, abyś opowiedziała mi o swoim życiu?
- Dlaczego panicz chce znać szczegóły mojego niezbyt interesującego życia?
Panicz przez chwilę milczał, wpatrując się w największy nagrobek. Westchnął i zaczął opowiadać.
Rybie oczy, to był twój pomysł? Jeszcze nigdy nie dostałem równie niezwykłej niespodzianki – zaśmiał się. Nikt nie traktuje mnie jak normalnej osoby. Wszyscy widzą mnie jako przyszłego następcę rodziny. Dla nich liczą się status i majątek. Obchodzą się ze mną, jakbym był ze szkła, jakby najmniejsze słowo miało mnie zranić. Czuję się tutaj jak w klatce, nie mogąc z niej uciec. Zawsze tęskniłem za beztroskim życiem bez służby, wielkiego domu, jedynie rodziną i małym domem na wsi. Chciałbym poznać osobę, która jako jedyna potraktowała mnie jak człowieka, a nie jak arystokratę. To może zabrzmieć dziwnie i samolubnie, ale cieszę się, kiedy panienka mnie uderzyła. Jeszcze nikt nie odważył się nawet na dotknięcie mnie.
Leon, którego poznałam, a ten panicz różnili się. Wydawali się dwiema różnymi osobami. Poczułam ukłucie wstydu, gdy spoglądałam na tę nieszczęśliwą postać.
- Przepraszam, że panicza uderzyłam. Poniosło mnie. Nie mam nic na swoją obronę.
- Nie przepraszaj.
Podniosłam głowę, a serce zabiło mocniej. Leon spoglądał na mnie wesołymi oczami, a na jego twarzy gościł uśmiech. To ten uśmiech, który zapamiętałam do końca mych dni.
Rozmawialiśmy jeszcze długi czas. Opowiadałam mu o jedynej rodzinie, mamie, która czekała w naszym małym domku, o latach spędzonych na zabawie, nauce, pracy w najlepszej cukierni w mieście. O Lillien. Panicz również opowiadał o swym życiu, jakie spędził w renomowanych prywatnych szkołach i codzienności w rezydencji.
Zafascynowana rozmową, nie spostrzegłam nawet, jak niebo jaśniało.
- O nie, wkrótce będzie świtać, a muszę zdążyć, zanim wszyscy się obudzą! Przepraszam – pospiesznie oznajmiłam i zerwałam się z ławki. Leon chwycił mnie za rękę. Spojrzałam na niego.
- Przyjdziesz jutro? Jeśli zgodzisz się, pokażę ci skrót do posiadłości. I mów mi Leon.
***
Spotykaliśmy się co tydzień. Spędzaliśmy całe godziny na rozmowach o przeszłości, teraźniejszości. Czasy przyszłe zostawiliśmy. Żyliśmy chwilą. Nikt nie wiedział o naszych nocnych rozmowach. Leon był wtedy zupełnie innym człowiekiem niż w posiadłości. Tutaj, na tej kamiennej ławce mógł zrzucić krępujące go łańcuchy, zapomnieć na chwilę o tym kim jest i poczuć wolność i radość. Z upływem czasu staliśmy sobie bliżsi. Słaliśmy ulotne uśmiechy, gdy nikogo nie było w pobliżu, nieśmiałe muśnięcia dłoni. Z utęsknieniem i niecierpliwością czekaliśmy na kolejne spotkania. Leon zawsze czekał na ławce, by powitać mnie ciepłym uśmiechem, a ja padałam mu w ramiona. Stało się. Oddałam mu swoje serce, a on zaakceptował je i odwzajemnił uczucie.
Księżyc w pełni jaśniał i rozświetlał naszą polankę jeszcze mocniej. Okryta ramionami ukochanego mężczyzny spoglądałam na niebo usłane gwiazdami. Cichy głosik szeptał, boleśnie kłując w serce. Świadomość, że te chwile nie będą trwać wiecznie, skończą się, była męcząca. Uczucie do niego przerastało smutek przyszłego rozstania. Odwróciłam wzrok od gwiezdnego nieba, wsunęłam dłoń w jego i splotłam palce. Leon wolną ręką uchwycił mój podbródek delikatnie zmuszając mnie do uniesienia głowy. Nie chciałam, by widział smutek w mych oczach ale poddałam się, spoglądając na jego pełen boleści uśmiech. Oczy zaszły mi mgłą, ukazując łzy, gdy powoli zbliżył twarz do mojej. Jego pocałunek wywołał mieszaninę smutku, radości, tęsknoty i najsilniejszej, miłości. Ścisnęłam mocniej dłoń, a on odwzajemnił gest. Łzy nie mogąc dłużej wytrzymać, popłynęły po policzku. Leon położył rękę na twarzy i z troską otarł łzy kciukiem.
- Żyjmy chwilą – powiedział.
Jedynie księżyc pozostał milczący. Wysoko, troskliwie okrywając nas swoim blaskiem, trwał, jako jedyny świadek naszej miłości. Czas romantycznych uniesień już wkrótce miał dobiec końca. Nasze lato skończyło się tak szybko, jak się zaczęło. Nasze losy przeplatały się ale nie łączyły. Pokojówka nie mogła wyjść za czystej krwi arystokratę.
- Nie! Nie zgadzam się! Nie zmusicie mnie do poślubienia jej. Nawet jej nie kocham! – zdesperowany Leon nie dawał za wygraną. Jego ojciec był nieustępliwy.
- Uczucie nie jest ważne. Już wszystko ustalone. Ślub odbędzie się za tydzień, w niedzielę. Wyjedziesz do Francji.
- Wolę zostać wydziedziczony. – Leon z hukiem wstał od stołu pozostawiając niedokończone śniadanie na talerzu. – Nigdy wam tego nie wybaczę – dodał, wychodząc z jadalni.
Wcześniej zaalarmowana przez rozchodzące plotki o rzekomych zaręczynach, stałam pod drzwiami i przysłuchiwałam się odbytej rozmowie. Leon wyszedł, a ja schowałam się za wielkim bukietem stojącym na kolumnie, przyglądając się jego twarzy spomiędzy kwiatów i liści. Panicz był zrozpaczony, ze złości zaciskając dłonie w pięści. Wiedziałam, że do tego dojdzie, byłam pewna. W chwili, w której zobaczyłam pierwszy raz Francuzkę, byłam pewna, że zostanie jej oddany. Usiadłam, tam gdzie stałam. Wmawiałam sobie, że pogodziłam się z tym, lecz łzy w oczach wiedziały lepiej. Podniosłam rękę z zamiarem otarcia ich wierzchem dłoni, gdy ktoś mnie uprzedził. Zobaczyłam twarz, tak przeze mnie umiłowaną. Nie dbając o to, że ktoś może nas zobaczyć, rzuciłam się Leon’owi na szyję.
- Tak jak księżyc i gwiazdy na niebie, wiecznie będą trwać, tak nigdy moja miłość nie wygaśnie – wyszeptał czułym głosem.
- Choć będziesz daleko za oceanem, stanę nad brzegiem i rzucę słowa na wiatr, by ten poniósł je do ciebie. Kocham cię.
* * *
Dzień ślubu nadszedł nieubłaganie. Ceremonia zaślubin zakończyła się. Cały dzień spędziłam w łóżku udając, że nie czuję się na tyle dobrze, by móc stać o własnych siłach. Gdy nadszedł późny wieczór, podekscytowana Lillien przyszła wręczając mi skrawek papieru. Czekam w tym miejscu. Kilka napisanych słów przyspieszyło bicie serca. Zerwałam się z łóżka i wybiegłam z sypialni.
Biegłam bez ustanku, jakby sama Śmierć mnie goniła. Czując szybsze bicie serca, zatrzymałam się u kresu drogi. Nie dając mi odetchnąć, Leon podszedł i klęknął przede mną unosząc kwiat, zerwany gdzieś nieopodal.
- Czy ty, Sophie, wyjdziesz za mnie? Będziesz ślubować mi miłość aż do śmierci, nawet gdy będę daleko za oceanem?
- A czy ty, Leonie, pragniesz zamknąć mnie w swym sercu, dzielić myśli i kochać póki śmierć nas nie rozłączy? – zapytałam klękając przed nim.
Wymieniliśmy uśmiechy i spojrzenia, po czym przypieczętowaliśmy nasz związek pocałunkiem.
***
Za oknem deszcz łagodnie bębnił w szybę, a ja siedziałam wpatrując się w krople oddając się wspomnieniom. To już pięć lat minęło od naszego ostatniego spotkania, gdy ślubowaliśmy sobie wieczną miłość. Z biegiem czasu uczucie do niego potęgowało się. Nie było chwili, bym nie pomyślała o tym mężczyźnie. Zasypiałam z nim w myślach i budziłam się witając nowy ranek. Wieczorami siedziałam przy oknie patrząc na księżyc z myślą, czy on w odległej Francji spogląda na ten sam księżyc. Mile i z utęsknieniem wspominałam jego uśmiechniętą twarz i czułe pocałunki. Mimo, że wyszłam za przyszłego właściciela dobrze prosperującej cukierni, mężczyznę, który od dawna o mnie zabiegał i którego nie kochałam. On wiedział o tym. Serce oddane dawno temu, było wierne w uczuciach. Od kiedy opuściłam posiadłość, nie dochodziły do mnie żadne informacje o Leonie, choć słyszałam, że zerwał kontakt z rodziną. Miałam nadzieję, że nie czuje się źle w obcym kraju. Zamknęłam oczy przywołując w myślach jego obraz.
- Mamo!
Wróciłam do rzeczywistości, gdy mały chłopiec wbiegł do salonu, radośnie wchodząc mi na kolana.
- Pobawisz się ze mną? – zapytał z nadzieją w oczach.
- A kochasz mamusię?
- Kocham mamusię najbardziej na świecie! – wykrzyknął z radosnymi oczami.
Uśmiechnęłam się, tuląc syna. Miał jego oczy.